O takich rzeczach chciałoby się
zapomnieć. Jak najszybciej! Marzyłam o tym, żeby wrócić do tego co było
wcześniej – do normalności. Do tego co
było tak cudownie zwyczajne, może czasem nawet rutynowe i nudne… Jednak kiedy w
taką rutynę wkracza rak – powrót do niej staje się stanem wymarzonym… A jeżeli jeszcze ten rak dotyczy dziecka,
twojego dziecka?
Jednak niespełna rok od
zakończenia leczenia wiem, że chcę powrócić do tych wydarzeń, żeby je zapisać.
Nie wyrzucić z siebie, ale… ocalić od zapomnienia. Właściwie to mam je zapisane
– jako listy do przyjaciół czy bieżące relacje dla znajomych. Po zebraniu ich i
chronologicznym uporządkowaniu doszłam jednak do wniosku, że jest tam dużo
nieistotnych szczegółów, a to co istotne trochę tymi szczegółami zostało zasypane.
Oto historia mojego syna:
Na bilansie dwulatka, pomimo że
nie jest to standardowe działanie oraz nie było ku temu powodów, syn dostał
skierowanie na USG brzucha. Miesiąc później, bo tyle musieliśmy czekać na wolny
termin w godzinach popołudniowo – wieczornych, zrobiliśmy to badanie.
Traktowaliśmy je jako kolejne, którego wyniki będą dobre, po którym schowa się
zdjęcia i opis do koperty i zapomni.. Nawet wydawało mi się, że to może być
strata czasu, nie chciało mi się tam jechać, ponieważ nie było niepokojących
objawów.
W
trakcie badania USG okazało się, że pomiędzy wątrobą z trzustką
znajduje się guzek. Lekarka, która wykonywała to usg pracowała jednocześnie w
szpitalu dziecięcym i zaproponowała nam powtórzenie tego badania właśnie tam
(bez skierowania, z pominięciem wszelkich procedur), ponieważ w szpitalu był lepszy
sprzęt, a poza tym chciała od razu skonsultować to jeszcze z innym lekarzem.
USG w szpitalu potwierdziło
obecność guza. Zaproponowano nam rozpoczęcie diagnostyki. Wtedy też wszelkie
formalności dot. zrobionego już badania zostały dopełnione. Lekarze nie
działali wbrew procedurom, ale wyraźnie było widać ich przychylność.
Diagnostyka prowadzona była w
kierunku rozpoznania charakteru tego guza – łagodny czy złośliwy. Zostaliśmy
przyjęci z podejrzeniem nowotworu „neuroblastoma”. Pierwszy raz usłyszałam tą
nazwę, usłyszałam, że jest to bardzo rzadki nowotwór i że pewnie u syna
będzie to łagodna zmiana. Wszystkie przeprowadzone badania na to wskazywały,
poza tym nigdzie indziej w jego ciele nie było żadnych innych zmian. Jednak
nasza pani onkolog stwierdziła, że pomimo iż wygląda to na łagodną zmianę,
trzeba ją usunąć.
Czekaliśmy około miesiąca na
wyznaczenie terminu operacji. To nie jest długo, ale nam czas się dłużył, bo
byliśmy odsyłani z tygodnia na tydzień… Nie mieliśmy świadomości co dokładnie
się działo. Otrzymywaliśmy informacje, że to będzie trudna operacja ze względu
na położenie guza i dlatego wykona ją profesor, który przebywa na urlopie… że profesor wrócił z urlopu, ale jeszcze nie
podjął decyzji…. Że przypadek syna będzie jeszcze omawiany… W tym czasie też
poprosiłam w kościele, do którego chodzę, o modlitwę o uzdrowienie.
Wierzyłam w to, że Bóg może go uzdrowić, dotknąć i sprawić, że guzek zniknie, a
operacja nie będzie potrzebna.
W końcu ustalono termin naszej
wizyty u profesora. Na dzień lub dwa wcześniej otrzymaliśmy telefon ze
szpitala, że mamy u profesora pojawić się natychmiast. Poddawaliśmy się temu
wszystkiemu z nadzieją, że przed operacją zostanie powtórzone usg i okaże się
że nie ma już czego operować, trochę
przerażeni, że jeśli nie to nasze małe dziecko będzie miało operację oraz
nieustannie się pocieszając, że jest to łagodna zmiana.
W końcu zostaliśmy przyjęci do
szpitala na operację. Badanie usg nie zostało powtórzone. Profesor przedstawił
nam innego chirurga, który miał przeprowadzić operację. Poczułam się negatywnie
zaskoczona tą informacją, przecież to miała być trudna operacja.. ale wtedy zstąpił
na mnie ponadnaturalny pokój i poczułam pewność, że wszystko jest w rękach Boga
i jest tak jak być powinno. Operacja trwała około 5 godzin, które spędziliśmy
przed blokiem operacyjnym. Pokój mnie nie opuszczał… zdumiewające było to, że
czułam nawet radość. Radość nie z tego powodu, że mój syn jest operowany, ale
dlatego, że Pan Bóg jest dobry i ma to wszystko w swoich rękach. Śpiewałam z pełnym
przekonaniem w swoim duchu:
„Bo jesteś dobry,dla mnie zawsze Twoja łaska wiecznie trwa,
bo jesteś dobry,dla mnie zawsze Twoja łaska na wieki trwa”
W czasie trwania operacji
dowiedzieliśmy się, że biorą w niej udział chirurdzy ze Stanów Zjednoczonych,
którzy prowadzili w Polsce szkolenia i … tak jakby „przy okazji” wzięli udział
w kilku trudnych operacjach.. Nie przyszłoby nam do głowy, że coś takiego
mogłoby się zdarzyć…
Operacja zakończyła się dobrze,
syn szybko dochodził do siebie i czekaliśmy na wyniki badania
histopatologicznego wyciętego guza. Dopiero później dowiedziałam się, że to
była bardzo trudna operacja i istniało ryzyko, że syn jej nie przeżyje.
Czekaliśmy tak długo na wyznaczenie terminu, ponieważ chirurdzy nie chcieli się
jej podjąć. Dzięki Bogu nasza pani onkolog była nieugięta w tej kwestii.
Zanim zostałam oficjalnie
poinformowana o diagnozie, delikatnie przygotował mnie na nią chirurg, który
prowadził operację. Powiedział, ze zarówno w guzie jak i w węzłach chłonnych
znaleziono niepokojące zmiany, w związku z tym na pewno będzie czekać nas
jeszcze leczenie onkologiczne.. Usłyszałam też w trakcie obchodu lekarzy,
prowadzonego w języku angielskim z powodu zagranicznych gości, że jednak padło
słowo „neuroblastoma”. Czekałam jednak na oficjalną informację. Kiedy ją
usłyszałam nie było tak źle, ale gdy zapytałam o leczenie i została mi
przedstawiona pełna wersja (tzn. co może być zastosowane, ponieważ w czasie tej
rozmowy nie było jeszcze wyników innych badań, które miały wpływ na wybór
terapii) to łzy zaczęły mi płynąć i bezgłośnie spadać jedna za drugą… Czułam
się przygnieciona tym, przez co być może będzie musiało przejść moje dziecko.
Płakałam.. mam wrażenie, że trwało to kilka godzin.. Płakałam pakując się,
przenosząc się na oddział onkologii, rozpakowując rzeczy w nowej sali, idąc z
synem na wagę. Płakałam i nie byłam w stanie odpowiedzieć na pytanie innej
kobiety z sali „ile lat ma pani synek”. Płakałam i płakałam…
W końcu ta kobieta zaproponowała
mi herbatę i jakoś powoli się uspokoiłam. Opowiedziałam jej naszą historię, a
ona opowiadając mi swoją, dała mi pocieszenie, nadzieję i zapał do walki… Dziękuję
Bogu, że postawił ją na mojej drodze..
Ostatecznie po wszystkich
badaniach, których wyniki mówiły o tym, że w ciele syna nie ma już żadnych
komórek nowotworowych, po konsultacjach, zdecydowano o 4 sesjach chemioterapii
(co 3 tygodnie). Po dwóch sesjach miały zostać powtórzone badania i wtedy miała
zapaść decyzja o tym czy kolejne dwie to będzie ta sama chemia czy cięższa.
Z czym w tamtym czasie kojarzyła
mi się chemioterapia? Z wymiotami, łysą głową, wyczerpaniem organizmu…
Dowiedziałam się, że ważniejsze od tymczasowej utraty włosów są parametry krwi.
Że one w czasie chemioterapii często spadają i konieczne jest przetaczanie, że
kiedy są bardzo złe, walkę można przegrać..
Pragnieniem mojego serca było to,
żeby Pan Bóg ochronił go przed tymi naprawdę istotnymi negatywnymi skutkami
chemioterapii. Modliłam się o to całym sercem, modlił się też cały zbór… Było
to jakby trochę szalone, gdyż dla lekarzy było to normalne, ze parametry krwi
spadną, oni tego oczekiwali… Tymczasem Pan Bóg ich zaskoczył. Owszem, dało się
zauważyć ten negatywny wpływ chemioterapii, ale był on minimalny.. Często
mogliśmy słyszeć od lekarzy: „byłam zaskoczona”, „nie mogłam uwierzyć”. To były
wspaniałe chwile, wdzięczność do Boga przepełniała mnie wtedy i przepełnia
dzisiaj.
Każda sesja chemioterapii to były
3 dni podawania chemii. W szpitalu byliśmy po 5 dni. Pomimo, że Pan Bóg chronił syna i go
wzmacniał, to był trudny czas.. Warunki w szpitalu były ciężkie –przepełnione
sale, wysoka temperatura z powodu braku regulatorów na kaloryferach, nieustanny
gwar, hałas, czasem jeszcze wzmacniany grającym telewizorem.
W tym wszystkim synek, często
śpiewał dla Boga – w trakcie podawania chemii, kiedy leżał osłabiony albo tuż
po zakończeniu, kiedy natychmiast nabierał sił - ożywał.
„Błogosław duszo moja Pana
Jego grodzi nigdy nie zagrodzi
nam” – to była jego wersja piosenki tgd
„Jesteś dobry, jesteś dobry,
Twoja łaska się nie kończy”
Widziałam, że On się raduje w
Panu… Tak jak początkowe działanie Pana
Boga pomogło mi, uwierzyć w to, że syn wyzdrowieje, tak ten obraz mojego 2 i
pół letniego dziecka śpiewającego dla Boga i cieszącego się Jego dotknięciem
pozwala mi wierzyć, że uzdrowienie dokonało się na zawsze. Synek jest wolny.
Mogę w pokoju jeździć na wizyty kontrolne, zgodnie z zaleceniami lekarzy, i
mogę dziękować Bogu za to, że jest zdrowy.
Wielkie są dzieła Pana, godne badania przez wszystkich, którzy je
kochają. Dzieło jego jest okazałe i wspaniałe, a sprawiedliwość jego trwa na
wieki. Ps. 111,2-3
Oddajcie uwielbienie
Bogu naszemu. On jest skałą! Doskonałe jest dzieło jego, gdyż wszystkie drogi
jego są prawe, jest Bogiem wiernym, bez fałszu, sprawiedliwy On i prawy. (Ks.
Powt. Prawa 32:3b-4)
p.s. po prawie dwóch latach od usłyszenia o guzku przeczytałam książkę "Pocałunki od DOBREGO BOGA" Paula Manwaringa. Poruszyła mnie ona do głębi, ponieważ znalazłam w niej odpowiedzi na wiele pytań, które krążyły w mojej głowie... Polecam ją każdemu, kto odbywa bądź odbył podróż ku uzdrowieniu z raka, wspiera/ł kogoś innego, a także tym wszystkim, którzy takich doświadczeń nie mają..